Samurajowie należą do historii, jednak wciąż czerpie się z ich dziedzictwa w japońskiej szermierce. Kendo, w porównaniu do judo czy karate, wciąż jest sztuką walki bardzo niszową, ale niewątpliwie fascynującą. O tym dlaczego rozmawiamy z kendoką Asią Morawską.
Dla tych, którzy nigdy nie zetknęli się z kendo, wyjaśnię, że jest to japońska szermierka. Kendo dosłownie oznacza drogę miecza. Jest jedna ponadczasowa prawda na jego temat: kendo boli i śmierdzi. Jest to zarówno sztuka walki, jak i sposób bycia, a obecnie także sport.
Nie da się wykluczyć żadnego z tych obszarów, ponieważ kendo możemy odnieść do wszystkich tych trzech wymiarów. Każdy ma swój sens. Jest też kontekst filozoficzny, a mianowicie budō, czyli droga wojownika, na której opiera się kendo. Nie można jej przypisywać wyłącznie kendo, ponieważ bazują na niej także inne sztuki walki, na przykład aikido, judo, iaido czy jōdō.
Kendo bezpośrednio wywodzi się z kultury samurajskiej. Kilkaset lat temu samurajowie odkryli, że ćwiczenie walki ostrymi mieczami jest szalenie niebezpieczne. Wobec tego, zaczęli trenować za pomocą mieczy drewnianych. Ten moment można w zasadzie uznać za narodziny kendo, ponieważ ken to właśnie ogólne określenie na miecz. Te zrobione z metalu nazywamy konkretnie katana. Każda katana to ken, ale nie każdy ken jest kataną.
Nazwa kendo pochodzi od słowa ken, odnoszącego się również do drewnianych replik, którymi się w nim posługujemy. Na początku samurajowie używali bokken, czyli dosłownie mieczów z kija zrobionych z litego drewna. W związku z tym, że niektóre wykorzystywane drewna były bardzo twarde, wciąż stanowiły niebezpieczeństwo.
Bokken można porównać do japońskiego odpowiednika kija baseballowego. Dlatego zaczęto montować konstrukcje z długich listewek bambusowych, częściowo obwiązanych skórą. Tak stworzono shinai, którym posługujemy się w kendo.
Generalnie tak, rzadko zdarzają się poważne obrażenia. Trzeba jednak pamiętać o utrzymaniu dobrego stanu technicznego shinai. Shinai jest raczej bezpieczny i z reguły nie można nim wyrządzić więcej niż parę solidnych siniaków.
Wydaje mi się, że mimo wszystko kendo jest jednym z najmniej kontuzjogennych sportów. Na dowód tego przytoczę przykład Japończyków, którzy mają po siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, a nawet dziewięćdziesiąt lat i nadal trenują po kilka godzin dziennie. Oczywiście, mówię o sensei (jap. mistrz, nauczyciel) z 8 danem, czyli profesjonalistach.
Nigdy nie spotkałam się z tym, żeby profesjonalny piłkarz, siatkarz czy szczypiornista w tak podeszłym wieku kontynuował treningi, a co więcej – pokonywał młode osoby. Prawda jest taka, że zawsze podczas konfrontacji sensei robią z młodymi, co chcą.
Nie, siła fizyczna również jest bardzo istotna. Jeśli chcemy przez dwie, trzy godziny latać w zbroi, która waży 3 kg i machać shinai, czyli kolejnymi 600-700 gramami, to krzepa również będzie nam potrzebna. Dlatego nie można sobie tego odpuścić, natomiast im więcej nabieramy doświadczenia i techniki, tym mniej opieramy się na tężyźnie fizycznej, a więcej na widzeniu okazji i precyzji.
Trudno mi sobie wyobrazić osobę bez rąk czy na wózku trenującą kendo. Natomiast jest zawodnik, Henry Smalls, który nie ma nóg. Walczy w ten sposób, że trzyma shinai w lewej ręce, a za pomocą prawej się porusza, odbija i wykonuje fumikomi. Według mnie pokonałby mniej więcej 70% polskich kendoków. Jest to naturalnie ewenement.
Jeśli chodzi o warunki fizyczne, to na samym początku trenowania, kiedy nie potrafimy absolutnie nic, lepiej gdy jesteśmy dość silni i szybcy. Natomiast kendo jest taką dyscypliną, w której każdy może znaleźć swój indywidualny styl walki. To sprawia, że można być słabszym i wolniejszym od przeciwników, a nadal ich tłuc. Tu ważną rolę pełni technika i przygotowanie ciała do wykonywania cięć, a także wspomniane dostrzeganie szans.
W kendo nie macha się mieczem na oślep, trzeba nauczyć się spostrzegawczości. Uderzamy, kiedy widzimy, że przeciwnik odsłonił daną część ciała. Istotne jest też umiejętne planowanie zużycia energii. Nie ma sensu wytracić wszystkich sił podczas pierwszych 30 sekund pojedynku, by potem czołgać się do końca. Tak więc każdy powinien mieć swoje kendo, dopasowane do aktualnych możliwości psychofizycznych.
Na pierwszy trening wystarczy zabrać ze sobą koszulkę i dłuższe spodnie. Butów nie potrzebujemy, gdyż kendo trenujemy na boso. Większość klubów zapewnia wypożyczenie pierwszego shinai, który zresztą na samym początku może okazać się niepotrzebny.
U nas w klubie już na pierwszym treningu staramy się dawać do rąk shinai, natomiast bywa, że przez pierwszy miesiąc ćwiczy się wyłącznie chodzenie. A zatem całkiem podstawowy sprzęt do kendo nie stanowi dużego wydatku. Kiedy już zdecydujemy się trenować na poważnie, musimy zaopatrzyć się w broń – pojedynczy shinai kosztuje 100-150 zł, ale dosyć szybko się zużywa.
Do tego dochodzi specjalny strój, składający się z hakama i keikogi. Hakama to rozszerzane spodnie, które z przodu wyglądają jak spódnica. Keikogi to dosłownie bluza treningowa. Taki zestaw wyniesie nas 300 złotych w górę.
Najdroższa jest zdecydowanie zbroja, którą nabędziemy za minimum 1200 zł, ale w moim klubie sensei pozwala nosić zbroję na treningach po mniej więcej 3-4 miesiącach, w zależności od tego, jak radzi sobie dana osoba. Poza tym zbroję kupujemy na wiele lat. Powinna spokojnie wystarczyć na pierwsze dziesięć lat treningów przy ewentualnym uwzględnieniu drobnych napraw czy wymiany części. W moim klubie jest nawet możliwość uzyskania częściowego dofinansowania, więc przy dobrych wiatrach wcale nie wychodzi tak drogo.
W samym Wrocławiu są dwa kluby: Ryushinkai, w którym trenuję, i Wrocławskie Stowarzyszenie Kendo. W naszym klubie aktywnie trenuje około 50 osób, w tym 10 dzieci. Jest to jeden z największych klubów w Polsce.
W odniesieniu do warunków japońskich to w ogóle ogromna organizacja, ponieważ tam jest dużo więcej klubów, ale znacznie mniej licznych. Myślę, że w całej Polsce trenuje 300-400 osób, więc po kilku zawodach i turniejach zna się praktycznie wszystkich. Oczywiście mam na myśli ludzi, którzy jeżdżą na te spotkania, bo jest też sporo ćwiczących wyłącznie w klubie. Kendo na pewno jest niszowe, ale ma to swój urok.
W skrócie wygląda to następująco: wchodzimy na salę, kłaniamy się i rozpoczyna się trening. Przede wszystkim zaczynamy od rozgrzewki ogólnorozwojowej. Biegamy w kółko, rozciągamy się itp. Potem następuje właściwy trening kendo.
Najpierw ustawiamy się na linii, co nazywa się sei retsu. Siadamy naprzeciwko senseia, czyli trenera w seiza, to jest w klęku. Wykonujemy rei ho, co tłumaczy się jako zachowanie na sali. W tym wypadku jest to ukłon w stronę godła i senseia. W zależności od zwyczajów danego klubu, witamy się też z naszymi partnerami.
Przywdziewamy zbroje i ćwiczymy. Z podstawowych ćwiczeń mamy na przykład okuri-ashi, czyli naukę chodzenia i rozwijanie pracy nóg. Doskonalenie cięć nazywamy suburi. Wykonujemy je najczęściej w kręgu, robiąc krok przód, krok w tył.
Potem są jeszcze oikomi, polegające na bieganiu po całej długości hali i wykonywaniu cięć. Oprócz tego mamy też ćwiczenia z serii kihon robione w parach, w których pracujemy nad podstawowymi technikami kendo. Na koniec są walki – jigeiko, w których przeciwnicy mierzą się ze sobą i próbują zastosować to, czego się dotychczas nauczyli.
Na przykład w moim klubie nie ma naboru, to znaczy selekcji wstępnej, a więc może przyjść praktycznie każdy. Z tym, że kendo jest bardzo wytrzymałościowe i warto się od razu przygotować na to, że – jak mówiłam -– kendo boli i śmierdzi.
Trzeba będzie się sporo nabiegać, więc z czasem siłą rzeczy poprawimy kondycję. Na pewno wzrasta siła mięśni nóg, rąk i brzucha, ponieważ są to części ciała, które w kendo mocno pracują.
Poznałam dwóch sensei z 8 danem hanshi: Hironobu Yamashiro i Sone Kotetsu. Obaj są już w podeszłym wieku i szczerze mówiąc, nikt by się nie spodziewał na pierwszy rzut oka, że można od nich nieźle dostać po głowie. Są to ludzie bardzo życzliwi i poczciwi.
Moje doświadczenia z japońskimi sensei, jak i to, co opowiada o nich mój trener, świadczy o tym, że są to osoby niesamowicie uprzejme. Emanuje od nich niesamowity spokój ducha, a w rezultacie szczerość i przyjazne nastawienie. Nie ma w nich ani agresji, ani pychy. Choć mają wielkie umiejętności, nigdy nie patrzą na innych kendoków z góry.
Obydwaj mistrzowie, z którymi miałam okazję ćwiczyć, cały czas spędzony z nami poświęciło na przekazywanie nam wiedzy. Spotkanie ich było bardzo pozytywne. Jeśli chodzi o polskich sensei, to za najlepszych uważam Mariusza Wiala i Krzysztofa Bosaka. Są to ludzie, którzy strasznie mi imponują za równo swoim kendo, jak i postawą w ogóle.
Krzysztof Bosak na ostatnich mistrzostwach świata w Japonii zdobył 6. miejsce, co mówi samo za siebie, a nigdy nie widziałam, żeby się pysznił. Mamy taki zwyczaj, że po treningach i zawodach rozmawiamy przez chwilę z osobami, z którymi walczyliśmy. Bosak, bo tak go nazywamy, zawsze ma dla nas cenne uwagi i wskazówki.
Mariusz Wial jest obecnym trenerem naszej reprezentacji mężczyzn i mogę o nim powiedzieć tyle samo dobrego. Byłam na zimowym obozie treningowym, który prowadził i z ręką na sercu przyznam, że nadaję się na trenera kadry narodowej. Podsumowując: myślę, że sensei dobrze reprezentują ideę kendo – na macie stajemy naprzeciw siebie i dajemy z siebie wszystko by wygrać, lecz poza nią jesteśmy przyjaciółmi.